Umierały wciągnięte przez maszyny albo traciły ręce, nogi, wzrok. „Bieda nie zostawiała wyboru”

Dodano:
Fragment okładki książki „Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki”
Fabrykanci, przemysłowcy, skorumpowani urzędnicy. Dla nich liczył się tylko zysk. Często wykształcili własne dzieci dzięki pracy innych dzieci, których nie chcieli widzieć. Co więcej, niektórzy uważali się za dobroczyńców – twierdzili, że uczą dzieci dyscypliny, pracy, że pomagają rodzinom, że ciężka praca wyrabia dzieciom mięśnie i dzięki temu są zdrowsze – mówi Magdalena Kopeć, historyczka, autorka książki „Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki”.

Krystyna Romanowska: Trudno się czyta pani książkę. Pisze pani o pracy dzieci na terenach polskich w XIX i na początku XX wieku. To nasze prababcie i pradziadkowie. Czy to historia wstydu dorosłych wysyłających swoje dzieci do fabryk, w których dziewięciolatki pracowały po dwanaście godzin?

Magdalena Kopeć: Nie, nie postrzegam jej jako wstydliwej. Przemilczenie nie zawsze wynika z poczucia winy. Trudno mówić o wstydzie, kiedy ludzie po prostu próbowali przetrwać. Rodzice nie wysyłali dzieci do pracy z obojętności – to był świat, w którym bieda nie zostawiała wyboru. Dla nich było to tak naturalne, jak dla nas dzisiaj obowiązek szkolny.

Rodzice, którzy wysyłali dzieci do pracy, nie robili tego z braku miłości czy empatii. Robili to, bo nie mieli często wyjścia.

To historia trudna, ale potrzebna, bo bez niej nasza pamięć o przeszłości jest niepełna. A jaka to wiedza, jeśli opiera się wyłącznie na pozytywnych aspektach?

Z perspektywy dziecka – lepiej było być pastuszkiem, gazeciarzem czy tkaczką?

To zależało od konkretnego dziecka. Niektóre radziły sobie świetnie jako gazeciarze – były sprytne, umiały poruszać się po mieście, potrafiły sprzedać gazetę i znaleźć swoje miejsce w ulicznym zgiełku. Inne znosiły to źle. Na wsi z kolei pastuszkowie często wspominają swoją pracę jako neutralną, a niekiedy wręcz pozytywną – niektórym kojarzyła się z ciszą, z możliwością snucia marzeń, z kąpielami w rzece. Oczywiście były też złe doświadczenia. Ale ogólnie rzecz biorąc, dzieci miały bardzo zróżnicowany, indywidualny stosunek do swoich obowiązków.

Na pewno te, które pozostawały na wsi, w rodzinnym domu, nie były wysyłane poza dom, zwłaszcza do fabryk, były najbezpieczniejsze. Pod warunkiem oczywiście, że dom był w miarę spokojny i bez patologii. Natomiast dzieci pracujące w fabrykach były bardziej narażone zarówno na wypadki, jak i na poważne problemy zdrowotne.

Fabryki końca XIX i początku XX wieku nie miały nic wspólnego z dzisiejszymi zakładami pracy. Były brudne, ciemne, niewietrzone. Albo na odwrót – z powybijanymi oknami, zimne, pełne przeciągów. Dzieci pracowały w swoich codziennych ubraniach bez żadnych zabezpieczeń, wdychały pył i substancje chemiczne. To wszystko niosło ogromne ryzyko.

Magdalena Kopeć

Trudno też się czyta opisy wypadków fabrycznych: dzieci umierały wciągnięte przez maszyny lub ulegały poparzeniom, traciły ręce, nogi, traciły wzrok.

Wypadków z udziałem dzieci było bardzo dużo, ale przez długi czas były tuszowane. Także wypadki dorosłych. Właściciele fabryk nie chcieli zgłaszać incydentów – czasem wręcz naciskali, by pracownik ich nie ujawniał, obiecując w zamian dalsze zatrudnienie.

Źródło: Wprost
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...